Trzy
lata temu byłam na trzecim roku kulturoznawstwa na Wydziale Polonistyki UW.
Miałam wyjechać na semestr do Aarhus w Danii. Chciałam tam pojechać. Na rok
przed wyjazdem zaczęłam uczyć się duńskiego. Wybrałam zajęcia. Cały czas
wyobrażałam sobie, jak to będzie, odwiedzałam w myślach kampus Nobelparken, a
także Kopenhagę, gdzie miałam spotkać się z Astrid, duńską dramatopisarką, o
której chciałam napisać licencjat. Cieszyłam się także na myśl o zajęciach
poświęconych Szekspirowi i podróży do Stratfordu na Avonem. To miała być
przygoda mojego życia.
I była. Nigdy jej nie zapomnę. Niestety, nie z powodu tych wszystkich rzeczy, które większości się udały.
Wróciłam
z chorobą, którą będę leczyć do końca życia. Rodzice zainwestowali w
pobyt około 20 tysięcy złotych. Po powrocie mój Uniwersytet nie chciał uznać
żadnych zaliczonych przeze mnie zajęć i zmusił mnie do powtarzania roku.
Jak
to się stało?
Zaczęło się od zgubionych dokumentów, ale wszystko wskazuje na to, że cała
sytuacja to coś więcej niż zwykły błąd w administracji. Okazuje się, że
pomiędzy rekrutacją a moim przyjazdem w Aarhus zmienił się koordynator
umowy, o czym oczywiście nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, że znajdę się zagranicą w ramach umowy, która nie działała, bo na jej podstawie nie uznaje się zajęć, a w Danii
nie ma już osoby, która mogła by ją obsługiwać.
Miałam się o tym przekonać dopiero po przyjeździe.
Aplikowałam online, jednak moje zgłoszenie trafiło do
niewłaściwej osoby. Po 5 tygodniach odezwała się do mnie AC, koordynator
języków nowożytnych (?) i bardzo szybko okazało się, że nie mogę zapisać się na
2 z 3 przedmiotów, ponieważ nie było już wolnych miejsc. Aarhus Universitet
zachowywał się tak, jakby nic się nie stało i proponował mi tylko takie
zajęcia, na których nie było limitu przyjęć, a niestety nie miały one zbyt
wiele wspólnego z moim kierunkiem studiów. Sądziłam,
że zgubienie zgłoszenia jest normalne, a plan zajęć chciałam zmienić po
przyjeździe.
Przed wyjazdem polski koordynator zobowiązał mnie do
zaliczania wszystkich przedmiotów z trzeciego roku po powrocie. Podobno to rozwiązanie było obowiązującą normą, chociaż w praktyce oznaczało to, że w ramach umowy o wymianie programu Erasmus nie
zachodzi żadna wymiana.
Po przyjeździe Aarhus Universitet był w stanie jedynie
wykreślać mnie z przedmiotów, nie oferując nic w zamian. W trzecim tygodniu
A.C z wielkim trudem dopisała mnie do listy na zajęcia prof. A.K, którą zresztą zastępowała jako koordynator (myślę,że to wiele wyjaśnia). Na kolejny przedmiot nie zostałam dopisana,
mimo interwencji prowadzącego. Zdaniem A.C istniała jakaś lista oczekujących,
chociaż w grupie były wolne miejsca, tłumaczyła się tym, że jest za późno, a
dwie nieobecności rzekomo były nie do nadrobienia. Ostatecznie odmówiła.
Koordynator
uczelni przyjmującej od początku nie miał pojęcia, co studiuję i w rezultacie w
ramach umowy proponował mi wyłącznie zajęcia, na których nie było limitu
przyjęć, a których UW nie chciało potem uznawać.
Zostałam sama z problemem brakujących ECTSów. Nie dostałam żadnej odpowiedzi na mój mail do koordynatora w Warszawie. Żadnej rady. Nic. Koniec końców, musiałam
zostać na drugi semestr. Miałam
wyrobić w ciągu roku komplet punktów ECTS przewidziane na dwa lata i w ten sposób straciłam jakiekolwiek
szanse na jego zaliczenie, ponieważ wszystkie przedmioty w Polsce miałam zdać
eksternistycznie. Oznacza to, że UW oczekiwało, że zrobię dwa razy więcej
niż pozostali studenci trzeciego roku i to w tym samym czasie.
Oczywiście nie dałam sobie rady. Zaczęłam
powtarzać rok z trzema warunkami i parę miesięcy później okazało się, że mam guza przysadki mózgowej.
Jest to choroba układu hormonalnego. Nie jest dziedziczna ani zakaźna. Powoduje
ją tylko i wyłącznie stres.
Straciłam coś, co miało dla mnie wartość. Do tej pory cieszyłam się dobrym zdrowiem. Nie wiem, co będzie za rok, nie jestem niczego pewna. Poza jednym - to nie miało prawa się zdarzyć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz! Mam nadzieję, że spodobał Ci się post i zapraszam na następny. xoxo