10/24/2016

Zamek Kronborg



Aloha. Jeżeli macie ochotę na kolejny post z serii Dania, to mam dla Was dobrą wiadomość. To dzisiaj. Pokażę Wam, jak wygląda zamek Hamleta :)

Zamek Kronborg (Kronborg Slot) znajduje się w mieście Helsingør w północno-wchodniej Zelandii (Helsingør brzmi trochę jak Helsinki, co ciekawe po duńsku Helsinki nazywają się Helsingfors.). Po polsku na Helsingør mówi się Elsynor. (Jeżeli czytaliście Hamleta, to na pewno pamiętacie ;) Tak więc miasto i sam zamek są jedną z licznych atrakcji Zelandii. Trzy lata temu miałam okazję zwiedzić Kronborg przy okazji pobytu w Kopenhadze, z której do Helsingoru jest ok. godzina drogi samochodem. Można tam dotrzeć także pociągiem DSB. (Co ciekawe, linia która jedzie z dworca Malmo Central do Kopenhagi przez Oresundbroen, ma koniec trasy właśnie w Helsingorze). Kronborg znajduje się tuż nad brzegiem cieśniny Sund, więc przy dobrej widoczności z zamku widać brzeg Szwecji. Po drugiej stronie znajduje się bliźniacze, szwedzkie miasto Helsingborg.

Początki Kronborgu sięgają XV wieku, kiedy w Helsingorze zbudowano cytadelę zwaną Krogen (są to tak zwane fortyfikacje, inaczej mury obronne, widoczne na zdjęciu z armatami). Zostały one wzniesione za panowania duńskiego króla Eryka Pomorskiego. Okazuje się, że Eryk był bardzo sprytny i specjalnie zaczął się budować tuż przy najwęższym punkcie cieśniny Sund, tak aby wszystkie statki, wpływające na morze Bałtyckie od północnej strony, płaciły mu cło. Od nazwy Krogen powstała późniejsza nazwa Kronborg, którą nadał mu król Frederyk II. Fryderyk zmodernizował też fortyfikacje i rozbudował zamek rękami flamandzkiego architekta Hansa Hendrika van Paesschena,tak że stał się on jednym z największych w renesansowej Europie. Później nad kształtem zamku pracowało jeszcze dwóch architektów z Flamandii i Holandii. Któryś z nich zaprojektował największą w Europie salę balową, która ma 62 metry długości. Nic dziwnego, że zamek szybko stał się największą imprezownią w Europie. W 1692 roku Kronborg spłonął w pożarze, jednak został odbudowany przez króla Christiana IV. Podczas wojny duńsko-szwedzkiej Kronborg został przejęty przez Szwedów, którzy ukradli z zamku wiele cennych przedmiotów, np. baldachim Fryderyka II, fontannę z dziedzińca oraz fresk, który zdobił sufit w sali balowej. (Nie wiem, jak udało im się tyle wynieść z tego zamku, serio). W latach 1739-1922 pełnił rolę więzienia, koszar wojskowych i twierdzy wojskowej. 

Jeżeli chodzi o moje wrażenia, to muszę przyznać, że Kronborg faktycznie robi wrażenie swoim rozmiarem. Oczywiście, cały zamek nie jest udostępniony turystom, ale część skrzydła z salą balową została przerobiona na muzeum i można sobie tam wejść. Można również przejść się po murach obronnych, żeby pooglądać historyczne armaty i wypatrywać brzegów Szwecji. Jesienią w słoneczne dni (zdarzają się, wierzcie mi) widoczność jest bez zarzutu. Bilet wstępu dla studentów kosztuje 80 koron, czyli jakieś 45 zł - wiem, że to wydaje się strasznie drogie, ale wierzcie mi, że jak na duński standard to wręcz tanio ;) Obok zamku znajduje się również kawiarnia (taki pomarańczowy budynek na zdjęciu) i można się napić gorącej herbatki po rześkim spacerku po murach, zamku i okolicy. 
Nigdzie nie ma grobu Hamleta ani Ofelii, ale latem w zamku odbywa się międzynarodowy Festiwal Hamletów, na który przyjeżdżają zespoły teatralne z całego świata,w tym również z Azji i Afryki. 

Co jeszcze w Helsingør?
W pobliżu zamku Kronborg znajduje się także Narodowe Muzeum Morskie.

Ciekawostki
Zamek Kronborg został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.






10/20/2016

Wyznania Gejszy

 Kadr z filmu "Wyznania gejszy" reż. Rob Marshall


"Wyznania gejszy" to egzotyczna powieść, która pozwala przenieść się do Japonii lat 30. i zobaczyć tajemniczy świat gejsz w samym jego sercu, dzielnicy Gion w Kioto. Główną bohaterką jest Chiyo, która zostaje sprzedana przez ojca do domu gejsz pani Nitty. Ma szansę zdobyć sławę, lecz na jej drodze staje Hatsumomo, która usiłuje za wszelką cenę pozbyć się dziewczyny. W okiya Chiyo zaprzyjaźnia się ze swoją rówieśniczką, Dynią i razem zaczynają naukę w szkole dla gejsz. Kiedy ma 12 lat, spotyka nad potokiem Shirakawa Prezesa Iwamurę, miłość swojego życia. Przez kolejne lata, już jako znana gejsza, Sayuri na próżno próbuje się do niego zbliżyć. II Wojna Światowa na zawsze niszczy świat gejsz w Japonii. Powojenna rzeczywistość stwarza zupełnie nowe możliwości. Związek Sayuri z Prezesem będzie możliwy ... o ile odważy się odtrącić jedną z najbliższych osób, która wcześniej ocaliła jej życie.


Uff. Było mi bardzo ciężko streścić tę wspaniałą książkę w tym króciutkim wstępie. Skoro udało mi się napisać, o czym jest, teraz pora napisać, jaka jest. Jeżeli oglądaliście film w reżyserii Roba Marshalla o tym samym tytule i Wam się podobał, bardzo polecam sięgnąć po książkę Arthura Goldena. Adaptacja w scenariuszu tego filmu jest moim zdaniem zrobiona bardzo dobrze. Książka zawiera jednak dwa razy więcej ciekawych wątków i postaci, których w filmie nie ma, a niektóre ważne w książce postaci pojawiają się tam epizodycznie. Film nie oddaje też przepięknego języka, jakim jest napisana ta książka. Języka, którym Sayuri opisuje otaczające ją osoby, ich zachowanie, krajobrazy, albo zwykłe przedmioty. Także język dialogów i to, jak rozmawiają ze sobą postaci, są niesamowite. Co ciekawe, zwróciłam na niego uwagę dopiero czytając tę książkę trzeci lub czwarty raz. Najszybciej zapamiętałam taki oto fragment, chyba najlepiej oddający charakter metafor w "Wyznaniach gejszy". 

Mameha (starsza siostra Sayuri): Stąpaj równo, drobnym krokiem, tak by kimono lekko 
trzepotało. Chód kobiety winien być jak fala szeleszcząca po piaszczystym cyplu.

Tak mniej więcej wyglądają dialogi i język w tej książce. Podobnych przykładów jest oczywiście mnóstwo. Twarz Nobu, jednego z najważniejszych klientów Sayuri "przypomina słodki ziemniak wrzucony do ogniska", jej przyjaciółka Dynia zawdzięcza swoje przezwisko pucołowatej twarzy i językowi, który zawsze wystawiała "jak ogonek dyni", Ciocia w okiya jest "wysoka i gruzłowata, niczym bambusowa tyka". Cała książka jest właśnie tak napisana. Mamy piękny świat gejsz, opisy kimon, które są prawdziwymi dziełami sztuki, opisy tańców, wnętrz najlepszych herbaciarni w Gion, świecidełek, które gejsze noszą we włosach. Wszystko kontrastuje z paskudnymi intrygami, które Hatsumomo knuje przeciwko Sayuri, okropnym charakterem Mamy, dla której liczą się tylko pieniądze i zaciekłą rywalizacją, która niszczy przyjaźń głównej bohaterki z Dynią. (Może ta uwaga jest nie na miejcu, ale moim zdaniem pani Nitta trochę przypomina panią Dulską). Powiem jednak szczerze, że te intrygi są nawet zabawne. Od początku można wyczuć, że Sayuri się powiedzie, a Hatsumomo przegra i wiadomo, że wszystko co zrobi, tylko ją pograży. 
Poza językiem niezaprzeczalną wartością tej książki jest to, że możemy się z niej dowiedzieć, jak wygląda pełny trening gejszy. Znajdziemy tu opisy nauki ceremonii herbacianej, tańca, gry na shamisenie i innych instrumentach. Wszystkie istotne szczegóły życia młodej gejszy, takie jak np. rola starszej siostry w jej karierze albo to, ile zarabia gejsza bywająca na przyjęciach, są dokładnie wyjaśnione.  

Nie mogę niestety streścić tu całej fabuły i opisać wszystkich intryg - mam nadzieję, że sami sobie przeczytacie. 


     

10/17/2016

Szukam mieszkania w Krakowie ...


Halo halo,
W zasadzie dzisiaj miałam pisać o "Wyznaniach gejszy" , ale zmieniłam zdanie i postanowiłam opisać swoje przygody w Krakowie. Pojechałam tam w zeszłym tygodniu, żeby poszukać sobie mieszkania, bo niedługo się przeprowadzam. Przyznam szczerze, że przeżyłam zderzenie z rynkiem wynajmu w Krakowie i wiele rzeczy na miejscu mnie zaskoczyło, ale o tym zaraz. Porzucam Warszawę, bo nie mam siły w niej dłużej mieszkać i po prostu znudziła mi się po tych wszystkich latach. Oczywiście nie zamierzam rezygnować z pisania bloga, także nie martwcie się. Nowe wpisy będą nadawane z Krakowa, chociaż może się zdarzyć, że będę miała nawał obowiązków i w związku z tym mniej czasu - takie życie. 

Dobra lokalizacja 
Przygody z szukaniem mieszkania zaczęłam w połowie września, kiedy pojechałam obejrzeć pokój przy ul. Lenartowicza. Umówiłam się na oglądanie tylko tego, jednego mieszkania, ponieważ nie mogłam znaleźć nic sensownego wśród ogłoszeń zamieszczanych na fejsie. Ta taktyka była dosyć naiwna, bo przecież na miejscu mogłoby mi się nie spodobać ... i tak właśnie było. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze dosyć siermiężnego budynku z czasów PRLu, tuż przy ruchliwej Alei Słowackiego. Pomyślałam sobie, że sam budynek mi nie przeszkadza, ale gdy weszłam do środka, moim oczom okazała się klatka wyłożona jakimś brązowym kamieniem. Wyglądała jak grobowiec. Widząc to wnętrze jak z horroru, postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę - udałam się do windy. To też był błąd, bo windy nie wymieniano od czasów wzniesienia samego budynku, więc bałam się z niej skorzystać. Jakoś wlazłam schodami na trzecie piętro. Mieszkanie wyglądało trochę lepiej, było po remoncie, jasne i czyste, ale pokój, który chciałam wynająć, na żywo był dwa razy mniejszy niż na zdjęciu. Jakieś 8-9 metrów kwadratowych. Cena z opłatami wynosiła 920 zł miesięcznie. Ponadto w mieszkaniu miało zamieszkać jeszcze 5 osób. W kuchni nie mieściła się nawet lodówka, łazienki co prawda dwie, ale jedna z nich była tylko toaletą. W tej większej - wanna zamiast prysznica. Po 10 minutach grzecznie się pożegnałam i poszłam zapisać się do szkoły. Miałam do niej dwa kroki piechotą - to była jedyna zaleta tego mieszkania.

Prądnik Biały
Przez następne 2 tygodnie nie miałam czasu jeździć do Krakowa, żeby rozglądać się za innymi pokojami, ale w końcu okazało się, że moja koleżanka też chce coś wynająć w tym mieście i pojechałyśmy razem. Zatrzymałyśmy się w hostelu w Miasteczku Studenckim AGH (Akademii Górniczo-Hutniczej). Na początek miałyśmy zarezerwowany jeden nocleg w dwójce, byłyśmy też umówione na oglądanie mieszkania. Niestety, ponieważ przyjechałyśmy w tygodniu, właściciel mógł pokazać nam je dopiero o 18. W ogóle to mieszkanie było do wynajęcia dopiero od 1 grudnia, bo wtedy wygasała umowa z poprzednim najemcą. Lokal znajdował się w dzielnicy Prądnik Biały, wsiadłyśmy więc w autobus linii 194 i pojechałyśmy w kierunku pętli Krowodrza Górka. Gdy siedziałam w tym autobusie i patrzyłam przez szybę na mijane blokowiska, zaczęłam podejrzewać, że jedziemy na jakieś straszne zadupie. Nie pomyliłam się. Na pętli przesiadłyśmy się w autobus 237, który pomknął ulicą Białoprądnicką w kierunku naszego przyszłego domu. Wreszcie zatrzymał się na jakiejś nieoświetlonej asfaltowej drodze ze żwirowym poboczem. Z trudem wypatrzyłam napis GLOGERA na pogrążonym w ciemnościach przystanku bez wiaty. "O, jesteśmy w domu" - zakrzyknęłam i wysiadłyśmy. Następnie weszłyśmy na osiedle nowych domków od dewelopera i nie bez trudu odszukałyśmy właściwy adres. Nawiasem mówiąc, musiałyśmy przejść pół osiedla, żeby się tam dostać. W mieszkaniu powitał nas właściciel i obecni lokatorzy. Miałam ochotę stamtąd spieprzać bez oglądania, ale postanowiłam robić dobre wrażenie, skoro tłukłyśmy się tam dwoma autobusami i straciłyśmy majątek na bilety... Mieszkanie składało się z salonu z aneksem kuchennym, łazienki i małej sypialni. Chyba od razu uznałyśmy, że się tam nie zmieścimy (na zdjęciach wyglądało to lepiej). Dodatkowo okazało się, że opłaty będą wyższe, niż wyczytałyśmy w ogłoszeniu i koszt wynajmu wzrósł do 1900 zł miesięcznie. Obiecałyśmy, że to przemyślimy i odezwiemy się nazajutrz, po czym prysnęłyśmy z mieszkania. Niestety, autobus 237 jeździł średnio raz na godzinę i pięć przystanków szłyśmy na piechotę poboczem, żeby złapać inny. Mieszkania nie wynajęłyśmy.

Dziwna kuchnia
Następnego dnia, po przedłużeniu naszego pobytu w Olimpie (nasz hostel-akademik), udało nam się znaleźć jeszcze jeden pokój do obejrzenia. Mieścił się dosłownie dwa kroki od Miasteczka AGH, przy Alei Kijowskiej. Właścicielka (potem okazało się, że jest to jedynie jej pełnomocniczka, bo sama właścicielka przebywała poza Krakowem) zaprowadziła nas na trzecie piętro. Windy w tym budynku nie było. Mieszkanie dość małe, czyste i po remoncie, ale pokój ... Miał może 7 metrów kwadratowych, był nieumeblowany. Razem z koleżanką w samych skarpetkach podjęłyśmy próbę wymierzenia ścian, żeby sprawdzić, czy cokolwiek się w nim zmieści. Nie dało się. Pod oknem był jakiś dziwny blat, który blokował do niego dostęp i na najdłuższej ścianie nie dało się nic ustawić. Potem okazało się, że pokój został przerobiony z kuchni ... Tak, kuchni, która została wysunięta na korytarz i nie było w niej okapu, piekarnika ani nawet wentylacji. W mieszkaniu były jeszcze dwa pokoje, można się domyślić, co by się stało, gdybyśmy zaczęli wszyscy gotować w tej niby-kuchni ... Powiedziałyśmy, że musimy się zastanowić, i poszłyśmy sobie. Dodam jeszcze, że kiedy stałyśmy w pokoju w skarpetkach, właścicielka ewidentnie próbowała wcisnąć mi ten pokój i ględziła coś o umowie użyczenia, naliczaniu opłat od pierwszego dnia po wydaniu kluczy, itp. Jestem ciekawa, czy znalazła w końcu jakiegoś jelenia, który zamieszka w tym pokoju za 850 zł miesięcznie...


P.S. Post o gejszach będzie w czwartek :)

10/10/2016

Stratford-upon-Avon


Stratford nad Avonem, chociaż uroczy, jest niestety strasznym zadupiem i nie dziwię się Szekspirowi, że uciekł do Londynu. Jego kariera w rodzinnym mieście nie byłaby możliwa. Zwiedzanie Stratfordu jest raczej opcją na weekend, o ile nie jesteście studentami szekspirologii i nie zamierzacie zrobić sobie maratonu w Swan Theatre. 

1. Hostel. W Stratfordzie nad Avonem jest mnóstwo hoteli i opcji bed&breakfast, niestety, są one jednak dosyć drogie. Nieco taniej wypada Youth Hostel, gdzie noc w pokoju wieloosobowym kosztuje ok. 17 funtów.  Hostel ten niestety znajduje się w odległości ok. 3- 4 km od centrum.
2. Dojazd z Londynu. Pociąg Greater Anglia najlepiej jest złapać ze stacji Marylebone, bilet można kupić w automacie lub w okienku (jak wolicie). Podróż trwa ok. 2,5 godziny. Nie wiem, czy istnieje bezpośrednie połączenie Londyn Marylebone - Stratford-upon-Avon, ale mnie doradzono jechać pociągiem do Birmingham, a potem przesiąść się w Leamington Spa i stamtąd jechać już bezpośrednio do Stratfordu. Stacja kolejowa w samym Stratfordzie jest bardzo ładna i z peronu wychodzi się zabytkową, drewnianą kładką - możecie zobaczyć tutaj. Aha, zapomniałabym. Bilety na pociągi w UK są strasznie drogie, można jednak łapać sensowne promocje i kupować od razu powrotny (wtedy wychodzi trochę taniej niż za dwa kupione osobno). Polecam też uważać na tanie loty Ryanairem do Londynu - lotnisko Londyn Stansted, ponieważ Stansted znajduje się 130 km od samego Londynu i jeździ tam wyłącznie Stansted Express - głupi pociąg z biletami za 23 (!!!) funty/ sztuka.
3. Stratford .... Gratulacje, dojechaliście w jednym kawałku do rodzinnego miasta Szekspira i zaraz się przekonacie, że tutaj wszystko kręci się wokół niego. Można zwiedzić dom, w którym się urodził (Shakespeare's Birthplace), dom Anny Hathaway (jego żony), kościół wraz z cmentarzem, na którym został pochowany, oczywiście jest też teatr Royal Shakepeare Company. Polecam również przespacerować się wzdłuż Avonu i poszukać łódki o imieniu Ofelia.
4. nad Avonem. Po rzece można pływać, m.in statkami wycieczkowymi, łódką lub kajakiem. Ponieważ odwiedziłam to miasto w październiku, nie miałam okazji wypróbować tego typu atrakcji. Ale sądzę, że to dobry pomysł :)
5. Ładne domki. Ścisłe centrum Stratfordu jest zabudowane małymi, wiejskimi domkami (widać je na zdjęciu wyżej), na rynku znajduje się również cudnej urody wieża zegarowa (nie jest to może Big Ben, ale moim zdaniem jest super) oraz tradycyjne, angielskie puby. Naprzeciwko domniemanego domu Szekspira znajdziecie bar serwujący english breakfast.





10/07/2016

Jak tanio latać do Kopenhagi ?


Kiedy byłam na Erasmusie w Aarhus, często musiałam kombinować, jak dostać się do domu. Nie istniało wtedy bezpośrednie połączenie z Warszawy do Aarhus Tirstrup. Prawdę mówiąc, tego połączenia nadal nie ma, nie tylko dla Warszawy, ale dla żadnego polskiego miasta. (Ryanair obsługuje loty z i do Aarhus, ale tylko dla UK oraz Irlandii - nie próbujcie tego, to moja dobra rada dla Was). Tak więc jedynym sposobem na tanie latanie do Aarhus była trasa przez Kopenhagę, ale ponieważ lotnisko w Kaastrup nie ma umowy z żadnym tanim przewoźnikiem, wymyśliłam trasę przez Malmo. Malmo znajduje się w sąsiedniej Szwecji, która jest połączona z duńską Zelandią mostem Oresundbroen. Podróż z Malmo do Kopenhagi zajmuje ok. 1 h. 

1. Do Malmo latają tanie linie lotnicze Wizzair. W porównaniu z SASem oraz naszym rodzimym LOTem wychodzi naprawdę dużo taniej. Wizzair, podobnie jak Ryainair bywa upierdliwy - jak każdy tani przewoźnik (zwłaszcza, jeżeli chodzi o bagaż podręczny). Nie zdarzyło mi się natomiast, żeby odwołali/opóźnili mi lot albo zgubili bagaż, także polecam.
2. Loty z czterech miast w Polsce. Z Warszawy, Katowic, Gdańska i Poznania. 
3. Połączenie z Kopenhagą. Z Kopenhagi do Malmo można dostać się pociągiem lub autobusem przez Oresundbroen. Jest to najdłuższy most łączący dwa państwa w Europie -ma 8 km długości. Autobusy jeżdżą po nim górą tak, jak samochody, pociągi w specjalnym rękawie dla pociągów dołem. 
4. Trasa Malmo Sturup-Kopenhaga. Wizzair oferuje autokar (100 kr) do centrum Kopenhagi, który można zarezerwować razem z biletem lotniczym. Oprócz tego autobus do Malmo Central (dworzec centralny) za ok. 89 kr i dalej pociągiem za 189 kr. Kiedyś jeździła linia 797, która obsługiwała połączenie Malmo Sturup-Kopenhaga Kaastrup. Opcja nr 2 jest droższa, ale przydatna, jeżeli musicie się dostać na lotnisko w Kopenhadze, bo stamtąd lecicie bądź jedziecie dalej (np. do Aarhus).
 5. Uwaga na Wizzair! Pamiętajcie o tym, że bagaż, który możecie wnieść na pokład za darmo w ramach bagażu podręcznego jest naprawdę bardzo mały i niewiele się w nim zmieści. Polecam wykupić sobie większy bagaż podręczny, jeżeli nie chcecie płacić za bagaż rejestrowany. Wizzair zmienił swoje przepisy dotyczące wielkości bezpłatnego bagażu podręcznego na przełomie 2013/2014 roku. (Zgadnijcie, kto o nich nie wiedział i płacił karę przy odprawie.) Także ostrzegam - walizka, z którą wejdziecie na pokład Ryanaira (o ile oni też nie zmienili przepisów), nie wejdzie do Wizzaira.


10/06/2016

Akademiki w Danii



Ten post był już publikowany na moim blogu, który pisałam, będąc w Aarhus na Erasmusie. #repost

Hejsån! Dzisiaj kolejny post z serii Dania. Jeżeli ktoś z Was rozważa studia w tym kraju (chociażby dlatego, że są za darmo ;), polecam poczytać o moich przygodach z duńskimi akademikami. Może Wam się przydać, ponieważ bardzo wiele z nich ma identyczny standard. Np. jeżeli zakwaterowanie załatwia Wam uczelnia (to też jest standard w Danii - można, ale nie trzeba korzystać), prawdopodobnie będą tam obowiązywały bardzo podobne zasady i warunki. Moje doświadczenia dotyczą wyłącznie Aarhus Universitet, więc w Kopenhadze, Odense czy Aalborgu jest trochę inaczej, no i wszystko zależy od akademika.
Tak jak wspominałam, uczelnia zapewnia studentom możliwość zakwaterowania, co jest bardzo przydatne, bo nie trzeba potem szukać mieszkania lub pokoju na miejscu. W przypadku akademików jest to bardzo bezpieczna opcja - w Aarhus istnieje ich cała sieć i wszystkie mają bardzo podobny standard, więc przykre niespodzianki zdarzają się rzadko. 

1. Aplikacja. O miejsce akademiku należy się ubiegać jak najwcześniej, czyli w tym samym momencie, kiedy aplikujemy się na uczelnię (w przypadku AU aplikacja odbywa się online). Opcja zakwaterowania jest opcjonalna. Można wybrać miejsce w akademiku lub w mieszkaniu. Z tego, co pamiętam, można też wpisać tak zwane preferencje typu: "proximity of the campus" oraz inne, ale ludzie, którzy rozpatrują te podania nie za bardzo się nimi przejmują. Mnie za pierwszym razem zakwaterowano w Skodstrup, 18 km od kampusu AU. 
Pokoje w akademikach, które są blisko kampusu, są przeważnie bardzo małe, a kuchnię i łazienkę dzieli się z całym piętrem (6-11 osób).
2. Opiekun. Po przyjeździe każdym zagranicznym (international) studentem zajmuje się opiekun, też student, który odbiera Was z dworca/lotniska, wiezie do akademika, załatwia z Wami wszystkie formalności związane z legalizacją pobytu w Danii (np. wniosek o CPR number - Wasze ubezpieczenie) i pomaga Wam, jak macie jakiś problem na uczelni lub w akademiku.
3. Po zakwaterowaniu. Należy się zgłosić do administratora, żeby obejrzał Wasz pokój i od razu zgłaszać wszystkie usterki (Nie myślicie, że byłam taka mądra i to zrobiłam. Moja współlokatorka wyniosła się pierwsza i potem zaklejałam dziury w ścianach w jej pokoju, które co ciekawe zrobił jej poprzednik).
4. Wyposażenie. Standardowe wyposażenie pokoju dla studentów z wymiany to szafa, łóżko, biurko i fotel. To powinniście zastać, ale bywa różnie. Np. w moim pokoju był tylko materac i nie miałam krzesła, ale wystarczyło zgłosić się do International Center i brakujące rzeczy dojechały następnego dnia. UWAGA! Jeżeli przyjeżdżacie do Danii na całe studia, akademiki nie mają obowiązku zapewnić Wam żadnego wyposażenia. Niestety.
5. Pralnia. W łazience pralki brak, ale w każdym akademiku znajduje się pralnia, w której  można prać, co się chce i kiedy się chce - drzwi otwiera się przy użyciu czipa/karty magnetycznej, a do obsługi pralki jest specjalna karta vaskekort. Na tej karcie zapisywane są tzw. opłaty za korzystanie z pralki. System jest trochę dziwny i w moim akademiku nikt go nie ogarniał. Podejrzewam, że jedno pranie tygodniowo jest po prostu dozwolone i nie trzeba za nie płacić. W zależności od standardu akademika w pralkach jest płyn do prania,mydło lub proszek. 
6. Depozyt. Depozyt, zwany inaczej kaucją, wynosi 3-miesięczny czynsz za pokój. W Skodstrup było to około 7 tysięcy koron (jakieś 4 tysiące złotych). Jest to niestety kupa kasy, którą trzeba wpłacić od razu po wprowadzce, ale przy wyjeździe dostaniecie ją z powrotem (O ile zostawicie po sobie porządek).

To by było na tyle jeżeli chodzi o wprowadzanie się do akademika. Teraz część II, czyli jak się wyprowadzać. Tu zaczynają się schody.

Pierwsza rzecz - dzień wyprowadzki nie jest dniem, w którym wygasa kontrakt w akademiku. Ani na odwrót. Dzień wyprowadzki to dzień wyprowadzki, a dzień końca kontraktu to dzień końca kontraktu. I dzieli je siedem dni roboczych. 

Mój kontrakt był ważny do 31 stycznia 2014, co oznaczało, że musiałam się wynieść z mieszkania 24 stycznia. Wynieść się, to znaczy zabrać wszystko z własnego pokoju, kuchni oraz łazienki. A wcześniej posprzątać na błysk całość, łącznie z zaklejeniem dziur w ścianach klajstrem użytkowym oraz odkurzaniem wentylatora w łazience.(Musiałam to zrobić sama, ponieważ moja współlokatorka wyprowadziła się przed Świętami. Przysięgam, że przy najbliższej okazji odwiedzę ją w jej rodzinnym Monachium, najlepiej podczas Oktoberfestu. Bój się, Yasmin.)

Sprzątanie zajęło mi trzy dni, a i tak podczas inspekcji okazało się, że jest niewystarczająco czysto. Gdyby nie fakt, że mieszkanie oglądał mój znajomy, miałabym półtora tysiąca koron w plecy. Takie są stawki za sprzątanie w tym kraju. Łał. Jednorazowe sprzątanie za półtora tysiąca. Zastanawiałam się nad przekwalifikowaniem (czyli rzuceniem studiów i złapaniem za mop), ale Dennis (administrator) powiedział, że nie powinnam zajmować się tym zawodowo. Pewnie dlatego, że nie odkurzyłam za kuchenką albo coś w tym stylu.

Następna ważna rzecz - dzień wyprowadzki i dzień rozpoczęcia nowego kontraktu, jak już pisałam, dzieli zwykle siedem dni roboczych. Oznacza to tydzień bezdomności. International Center, które teoretycznie jest pośrednikiem pomiędzy studentem a akademikiem, nie chce mieć z tą sprawą nic wspólnego. 

Trzecia sprawa - Nie można wprowadzać się w sobotę ani niedzielę, bo administrator ma wolne, a IC jest nieczynne i nie da Wam kluczy (o ile w ogóle dostało je z końcem poprzedniego tygodnia).

Przewóz rzeczy to również Twój problem. Chociaż może się wydawać, że jest inaczej i niektórzy ludzie mówią ci, że takiego problemu nie będzie - próba zorganizowania sobie transportu w IC kończy się komunikatem: Regretfully we don't provide a transport  z ich strony. 

Tak więc łatwo nie jest, ale da się przeżyć. Mam nadzieję, że pomogłam :)

10/04/2016

Zachód słońca w Oia - czy warto?


Odwiedzenie greckiej wyspy Santorini znajduje się na liście 100 rzeczy, które należy zrobić w życiu. (Podobnie jak obejrzenie sztuki Szekspira w zrekonstruowanym The Globe - czytaj tutaj). Ponieważ mam to doświadczenie za sobą, postanowiłam podzielić się wrażeniami. 
Santorini zawsze wydawało mi się wyjątkowe. Chociażby dlatego, że dorastając czytałam namiętnie Stowarzyszenie Wędrujących Dżinsów (najlepszą książkę wszech czasów). W dużym skrócie - jest to 4-tomowa seria o czterech przyjaciółkach, które w wakacje noszą na zmianę tę samą parę dżinsów, kupioną w szmateksie przez jedną z nich, Carmen. Jedna z dziewczyn, Lena, pochodzi z Grecji - jej rodzice wyemigrowali do USA, gdzie urodziła się ona i młodsza siostra, Effie. Tak więc pierwszego lata, które przyjaciółki mają spędzić osobno, Lena i Effie lecą na Santorini do swoich dziadków. Temat Santorini powraca wielokrotnie w kolejnych tomach, najczęściej z powodu różnych dramatycznych wydarzeń. UWAGA SPOILER Ostatecznie magiczna para dżinsów ginie właśnie na Santorini (ale nie powiem, w jaki sposób - jest coś za coś) i finał czwartego tomu ma miejsce na wyspie.
Może to wszystko brzmi infantylnie, ale ja kocham tę książkę (Film jest do kitu, nie oglądajcie go. Nie ma nic wspólnego z tymi książkami). W związku z tym bardzo chciałam zobaczyć Oia (miasteczko na zdjęciu na górze). I udało się, ale ... Było inaczej, niż się spodziewałam.
Oto parę wniosków:
  • Oia nie nadaje się do zwiedzania w sezonie. Prawdę mówiąc, w sierpniu jest tam gorąco jak w piekle.
  • Zachód słońca w Oia to jedna z najpopularniejszych wycieczek na Santorini. W związku z tym walą tam takie tłumy, że nawet widok samego zachodu słońca nie jest w stanie wynagrodzić udręki, jaką jest przepychanie się przez ciasne uliczki w tłumie turystów.
  • Zachód słońca jak każdy inny. Serio.


Ogólnie rzecz biorąc, trudno mi sobie wyobrazić, że Effie i Lena spędziły na Santorini lipiec oraz sierpień w takim tłumie. Podejrzewam, że nie mieszkały w samym Oia, tylko gdzieś obok (w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, czy padła nazwa jakiejś innej miejscowości). Miasteczko faktycznie zasługuje na miano cudu świata (czy jakoś tak) i wygląda dokładnie tak, jak na pocztówkach. Uważam, że warto odwiedzić Oia oraz samą wyspę Santorini i bardzo to polecam, ale zachód słońca możecie sobie spokojnie darować.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...